sobota, 15 stycznia 2011

The choice of new generations.

Każdy wie, że mam swoją słabą stronę (niektórzy wiedzą nawet, że niejedną) i jako kobieta, w sposób dość mało wysublimowany i dość przedmiotowy jestem fanką południowych, męskich ciał, o różnym nasileniu śniadości. Lubię także  egzotyczne akcenty, łamanie języków, czarne rzęsy, proste, jasne sygnały oraz brak zobowiązań do jakiejkolwiek reakcji. Właśnie więc dziś, kiedy wracając z pracy wstąpiłam po "falafel kanapka średni sos na wynos" olśniło mnie, że powtarzając wszelkie schematy małych, nowoczesnych księżniczek w wielkim, nowoczesnym mieście lubię kupować "falafela kanapkę średni sos na wynos" w praskim kebabie i przyjąć to serdeczne przepraszanie za brak humusu, znieść mruganie i śmiech, spuszczone rzęsy Młodszego i pochwały Starszego. No i stawić czoła kolejce pełnej głodnych jak to robotnicy trzeciej zmiany (nawet jeśli renciści/ochroniarze/studenty) prażan, których nikt tam nie czarował, a którzy czekali na swoje mięsa wyjątkowo niespokojnie.
Można by pomyśleć, że jestem niewdzięczna, kiedy tak bawię się konwencją biało-czarną, blond i czarną, w dodatku udając, że w ogóle mnie to nie rusza i wysyłam uśmiech numer 32 w nieokreśloną przestrzeń. W kierunku południowym..
Ale ja jestem beztroska w swoim wypracowanym, acz jednak naturalnym (nie może być prosto) pojęciu szklanki do połowy pełnej.Także z falafelem w folii aluminiowej, kiedy wracam do domu i kombinacje w mojej głowie - w co ubiorę się wieczorem, skłaniają mnie do podjęcia refleksji o nieplanowalności świata, o życiu, które ot, się wydarza ( z grubej rury)  i takich tam szczegółach prostych i zgrabnych - w sam raz na rozkminę laluni w cieniu bramy i w osiedlowym sklepiku:
TOWARZYSZ mój nie jest ani trochę czekoladowy (wizualnie), nie jest nawet śniady. Nie ma ani odrobinę ciemnych, tudzież kręconych włosów. Nie ma dwóch metrów. Nie jest lekarzem, chirurgiem plastycznym z praktyką zagraniczną, ani posiadaczem penhousa na Manhatanie. Nie jest przewodnikiem górskim, ani nawet nawróconym jawnogrzesznikiem. Biorąc pod uwagę, że wszystko, co miało charakteryzować kozaka uległo właśnie publicznej negacji, można by rzec - nic dziwnego, że lubi jak się nią zachwycają kebaborobiący-turkoudający mężczyźni. Byłoby to jednaj kłamliwe skomplikowanie rzeczy prostej. Nie zamykajmy oczu na prawdę - każdy lubi, jak się go podziwia (uśmiech numer 54 i odgarnięcie włosów z twarzy, w tym błysk kolczyka)
TOWARZYSZ nie ma więc wysuwanych w seksistowsko-feministycznych gadkach o księciuniu dalszorzędowych cech kozaczych i w dodatku zdałam sobie z tego sprawę dopiero pod wpływem nasilonego narażenia na bodźce południowe. Jednocześnie jest on tym, czego szukałam. (tu powinny nastąpić bleeeh tfu tfu rzyg i inne reakcje negatywne na tę jakże obleśną ilość słodyczy w tonie ostatniego zdania)
łotewer!

Wytłumaczę się tylko z użycia nowo-mi-obowiązującej nazwy TOWARZYSZ, której zaadoptowanie do mego życia podyktowane jest głęboką irytacją, której doświadczam na zajęciach prowadzonych przez profesorów w średnim wieku plus. Pierwszy raz w życiu, na piątym roku, finiszując już wszak, pokarana zostałam regularnymi spotkaniami z dwoma mężczyznami, których ego nie mieści się w sali wykładowej. Podejrzewam, że trwają oni w stałym lęku, że nie zachwycają, a przecież powinni zachwycać, są bowiem zachwycający. Rozumiem, że może to wywoływać pewną frustrację. Natomiast nie pojmuję, jak może nie rodzić autorefleksji?

Ich okna są zamknięte do granic możliwości.

I feminista, gej, szycha i luzak na ty przechodzący są jak cymbał brzmiący. Istnieje jednak pewna doza inspiracji, jaką czerpię z ich zajęć. W dniu dzisiejszym zaimponowała mi skłonność do podpuszczania swoich głupiutkich studentek i wytykania im braku profesjonalizmu metodologicznego. Ah, to skażenie narracją i literaturą, fuj!!! Tak panie profesorze, mówię do mojego mężczyzny Towarzyszu Mój, albo Towarzyszu Życia Mego, a nawet - zwyczajnie - Towarzyszu!

No więc mówię. Od dziś. Bo ja niczego się nie boję, choćby Towarzysz, to dostoję..

Mentos. The freshmaker!