poniedziałek, 7 marca 2011

Ciek wodny płynący

Minęło wiele lat odkąd żyłam życiem od rzeki do rzeki. Są miłości, które rodzą się dziwnych okolicznościach i nie zawsze dobrze się kończą. Miłość do rzek wpada do morza. Morze przynajmniej jest słone, co daje nadzieję na utrzymanie świeżości i życie. Nie bez przyczyny trzeba nam być solą ziemi. Solą morza. 
Ponad dwa lata nie byłam nad samym brzegiem rzeki. Skąd w kobiecie takiej jak ja potrzeba ciągłych wyparć i zmian. A potem powroty tak cieszą: Warszawa jest rzecznym miastem, Praga ma  rzeki w bród. I cały dzień, zupełnie bez przerwy, świeci Słońce.


























fot. Anna Maria Sobocińska
Nadwiślański brzeg, od strony Pragi.

sobota, 5 marca 2011

konie apokalipsy. phi!

16:56. Na Pradze świeci słońce. Ostatnim takim łapczywym wzrokiem trzyma się tej części ulicy, która idzie ze wschodu na zachód. Proszę Państwa, niedługo spokojni i wolni, będziemy narzekać na słońce i suszę, a dzieci zaczną marudzić, że Mikołaj, że Gwiazdka, że sanki.
Idzie ostatnia studencka wiosenka, zamiast wykorzystać dzień chorobowego na czynności naukowe, natura tego świata, słońce i inne czynniki (dzień cyklu, ból gardła, kaszel, dystans między Pragą a Ursynowem, obejrzana rano komedia - Flirt z czterdziestką) skłoniły mnie o przemyśleń o traumach. Ja wiem, że różnie bywa, ale.

Wszystko zaczęło się, dawno dawno temu. Od tego:
***

Kiedy się rodzi
rodzina z radości skacze
mamusia dumna 
tylko on płacze

Kiedy umiera
najbliżsi chlipią
siedzą jak na pomniku wrony
tylko on zadowolony

Ks. Jan mnie zaskoczył prostym swym spostrzeżeniem, tak mniej więcej w latach mych szczenięcych. Dziwne prawidłowości. Odkąd dojrzałam, niektórzy powiadają - przekwitłam, staram się unikać myśli o śmierci. Pomyślę o tym jutro. Natomiast miliony mam myśli dotyczących narodzin. Kobieta w moim wieku, powiem parafrazując Pawła Susida, jeśli się ją sprowokuje, może urodzić dziecko. Nic się w tej sprawie nie zmieniło. Problem polega na tym jednak, że człowieczy los zaczyna się od traumy. Naturalnie przez Ewę, naturalnie przez to, że kozioł ofiarny być musi.. Czy to nie koszmarne, jak się pomyśli, że od zarania dziejów, dzieci rodzą się w sposób brutalny, bolesny i nagły? Nie ma na świecie nikogo, kto mógłby choć potencjalnie, choć kurtuazyjnie przyznać, że jego na świat przyjście było przyjemne. Nic dziwnego, powiedziałby Freud - wyparcie. Wypieramy chwilę narodzin, trauma, wspaniale. Jakże mi teraz trudno będzie przyjąć taką odpowiedzialność! Czy decydując się na dziecko, kobiety myślą o tym, co ono będzie musiało znieść? Ależ to dopiero początek, mocny akord na uodpornienie.. Prawdopodobnie najcięższy moment w życiu - się urodzenie. (celowo nie pytam, czy mężczyźni decydujący się na dziecko myślą o tym problemie, albowiem jestem przekonana, że nie myślą - przeszkadza im w tym niecierpliwość wykonawcy, albo wręcz odwrotnie.)
Świat i światło mają  ten sam rdzeń, etymologia jest jasna, zbyt jasna. Człowieczyna przychodzi na świat i światło oślepia do bólu, w niesamowitym, koszmarnym kontraście. Robi się zimno, lodowato wprost i przestrzennie. Tę przestrzeń się czuje zapewne jak pustkę i nie ma czym oddychać. Nadchodzi koszmar pierwszego tchuzłapania  i obolałe ciałko, które wszak właśnie się rodziło - przeciskało, napinało i zgniatało, musi znieść jeszcze i to. Nic dziwnego, że płacze. 
Potem oczywiście jest coraz lepiej, bo pierwszy czuły dotyk i takie różne bajery.. Ale przecież odkąd to sobie człowiek uświadomi, świat się zmienia. 
Szczególnie, gdy się wie, ile pracy czeka niemowlaka. Musi się choćby pozbyć odruchów pierwotnych, jeśli się nie ogarnie, to później będzie garbaty, nadwrażliwy na ból, nieskoncentrowany i wiotki. 
(nie mówiąc już wszak o wstawaniu z kucanego i łażeniu- całe życie, ciągle tylko wstawać i iść)

Z drugiej strony - skoro przeżyliśmy własny poród, Ludzki Rodzie, to czego nie przeżyjemy?

wylęgarnie traum w piaskownicy i w przedszkolu, w podstawówce, na koloniach, w gimnazjum, na ulicy, na balkonie i w telewizji. Nową Barbie koleżanki spod 7 i nową dziewczynę sąsiada. A także wiele innych. 

To mi przypomina, pewien pomnik na Łyczakowie. Podsłuchałyśmy raz bowiem pewną Panią Przewodnik - opowiadała ona, o rzeźbiarzu, który rzeźbił ulatującego ducha pewnej aktorki i o skurczybykach, którzy ukradli Anioła i o tym, że męża miała reżysera i kobieciarza. Ona sama zaś umarła na scenie, piękna i delikatna. Mówiło się, jak powiedziała Pani Przewodnik, że to dlatego, że mąż ją zdradzał.. Ale my wiemy, że to nieprawda - kobiety od tego nie umierają. 

A ja już wiem to, czego wtedy nie wiedziałam - szczepionka Stworzenia zadziałała.

piątek, 4 marca 2011

czasy wynurzeń

prawa strona.



pochodzenie.

styl. kompleks. okrycie.





głód, smród  i ubóstwo

trójkąt bermudzki. matematyka.


rasizm. segregacja kolorystyczna.

bezdomność.

...

 koniec końców.

.


z krwi,  z kości  i z Pragi Północ.

fot. Anna Maria Sobocińska
Ul. Ząbkowska, Targowa, Panieńska, Kłopotowskiego.
 Park Praski, Most Śląsko-Dąbrowski
listopad 2010, luty 2011.

niedziela, 30 stycznia 2011

ja i dres. noł stres.

Trwa sesja. Ostatnia. Nie dociera do mnie, ani pierwsze, ani drugie zdanie. Kiedy coś nie dociera - trzeba o tym napisać, żeby dotarło. Jednak jest tak bardzo absurdalnie. 

Pani Profesor Kochana spojrzała na mnie i Bogdana, a było to po ostatnim seminarium w semestrze zimowym.
- Czy panie na mnie czekają?
- Tak - odpowiedział Bodzio - ja, ale to poczekam w kolejce.
- No tak, dużo ludzi, to potrwa..
- yhm.
- Może chcą panie wpis? 
- NIEE! Nie, nie. Dziękujemy - odpowiedziałyśmy zgodnym chórem z niespodziewanym zdecydowaniem w głosie.
Pani Profesor Kochana uśmiechnęła się łagodnie i ze zrozumieniem, natomiast rządek drugorocznych polonistek czekających na zerówkę z Romantyzmu był wyraźnie zszokowany.. Czy na prawdę, nie można nie chcieć wpisu? 

W pracy poproszono mnie o coś tam i coś tam - odpowiedziałam matce studentki pierwszego roku: jasne! nie ma sprawy - w przyszłym tygodniu mam już sesję, będę miała dużo czasu..! 
Nawet się nie zorientowałam, że rzekłam coś bardzo dziwnego. I to w miejscu publicznym.

Pracę na komparatystykę napisałam w formie pamiętnika i recenzji filmowej, z zaliczeniem konwersatorium poczekam do momentu, w którym wybiorę temat magisterki. Jeśli chodzi o zdobywanie tytułu na razie osiągam dużo - chodzi mi o zakupy książkowe na allegro, a także smaczny, zdrowy sen po przeczytaniu strony lub dwóch. Najszybciej idzie mi w metrze, chyba że na obiad mają być krewetki, albo sos z orzechami nerkowca. Wtedy raczej kobieta taka jak ja myśli o seksie. Czyli o Towarzyszu w kuchni.

W ramach poprawy i odpowiedzialności zaprosiłam się na naukę komparatystyki do pisiowego Holiłódu. Karm ma przybyć, jako specjalista, czipsy mają przybyć, jako skupiacze uwagi, mają przybyć i dresy - jako mobilizatory. O tym będzie za chwilę, ponieważ zanim wyjaśnię znaczenie dresów dla mobilizacji naukowej magistrantek Wydziału Polonistyki, pragnę opowiedzieć o imieniu Pisia. Pragnienie to poparte jest niepokojącą dla mnie informacją, że część osób zaglądających na pROteczki trafia tu wpisując w google słowo pisia. 
Drogi Panie Google! Pragnę pana poinformować, że imię Pisia pochodzi od zdrobnienia ksywki Pisar i pisane jest z dużej litery. Pisar jest dość twardym i oschłym określeniem naszej słodkiej gwiazdeczki, dlatego jadąc kiedyś na twardą imprę (grubą bibę?) do Karm złagodziłam Pisara do Pisi. Było to w autobusie i można powołać każdego z pasażerów na świadka (jeśli tylko ustalimy datę, godzinę i linię). Pisia nie ma nic wspólnego ze słodkim skądinąd i przydatnym narządem o jaki chodzi niektórym internautom, oprócz oczywistego faktu, że posiada owe cudo, jak każda z nas. Ma również rękę i nogę, a także wątrobę. Z poważaniem, checz, czyli ja.

A teraz będzie o dresie. Bo warunkiem uczestniczenia w jutrzejszej nauce, jest nałożenie na siebie dresu. Ja dodatkowo zobowiązałam się do grubych skarpet, gdyż jak wiadomo w Holiłódzie nie jest tak gorąco jak w moim azjatyckim kącie. Do dresów Pisar ma teorię - jeśli będziemy ubrane domowo, będziemy czuły się brzydkie. I co nam to da? Otóż: wiedzą trzeba będzie nadrabiać
Więc na znak, ze sprawa jest poważna - ja rzęs nie pomaluję jutro też. A co! Ostatnia sesja wymaga wyrzeczeń. 

To wszystko przypomina mi, (chcąc nie chcąc) to, co  kiedyś powiedziała nasza koleżanka - lepiej jest być ładnym, niż mądrym, bo jak się kogoś poznaje, to najpierw widać jak się wygląda. 
(w gruncie rzeczy to przerażająca historia na koniec, więc może jest wreszcie w tekście o sesji jakaś tragedia! Na Heraklesa, jam uratowana!)

sobota, 15 stycznia 2011

The choice of new generations.

Każdy wie, że mam swoją słabą stronę (niektórzy wiedzą nawet, że niejedną) i jako kobieta, w sposób dość mało wysublimowany i dość przedmiotowy jestem fanką południowych, męskich ciał, o różnym nasileniu śniadości. Lubię także  egzotyczne akcenty, łamanie języków, czarne rzęsy, proste, jasne sygnały oraz brak zobowiązań do jakiejkolwiek reakcji. Właśnie więc dziś, kiedy wracając z pracy wstąpiłam po "falafel kanapka średni sos na wynos" olśniło mnie, że powtarzając wszelkie schematy małych, nowoczesnych księżniczek w wielkim, nowoczesnym mieście lubię kupować "falafela kanapkę średni sos na wynos" w praskim kebabie i przyjąć to serdeczne przepraszanie za brak humusu, znieść mruganie i śmiech, spuszczone rzęsy Młodszego i pochwały Starszego. No i stawić czoła kolejce pełnej głodnych jak to robotnicy trzeciej zmiany (nawet jeśli renciści/ochroniarze/studenty) prażan, których nikt tam nie czarował, a którzy czekali na swoje mięsa wyjątkowo niespokojnie.
Można by pomyśleć, że jestem niewdzięczna, kiedy tak bawię się konwencją biało-czarną, blond i czarną, w dodatku udając, że w ogóle mnie to nie rusza i wysyłam uśmiech numer 32 w nieokreśloną przestrzeń. W kierunku południowym..
Ale ja jestem beztroska w swoim wypracowanym, acz jednak naturalnym (nie może być prosto) pojęciu szklanki do połowy pełnej.Także z falafelem w folii aluminiowej, kiedy wracam do domu i kombinacje w mojej głowie - w co ubiorę się wieczorem, skłaniają mnie do podjęcia refleksji o nieplanowalności świata, o życiu, które ot, się wydarza ( z grubej rury)  i takich tam szczegółach prostych i zgrabnych - w sam raz na rozkminę laluni w cieniu bramy i w osiedlowym sklepiku:
TOWARZYSZ mój nie jest ani trochę czekoladowy (wizualnie), nie jest nawet śniady. Nie ma ani odrobinę ciemnych, tudzież kręconych włosów. Nie ma dwóch metrów. Nie jest lekarzem, chirurgiem plastycznym z praktyką zagraniczną, ani posiadaczem penhousa na Manhatanie. Nie jest przewodnikiem górskim, ani nawet nawróconym jawnogrzesznikiem. Biorąc pod uwagę, że wszystko, co miało charakteryzować kozaka uległo właśnie publicznej negacji, można by rzec - nic dziwnego, że lubi jak się nią zachwycają kebaborobiący-turkoudający mężczyźni. Byłoby to jednaj kłamliwe skomplikowanie rzeczy prostej. Nie zamykajmy oczu na prawdę - każdy lubi, jak się go podziwia (uśmiech numer 54 i odgarnięcie włosów z twarzy, w tym błysk kolczyka)
TOWARZYSZ nie ma więc wysuwanych w seksistowsko-feministycznych gadkach o księciuniu dalszorzędowych cech kozaczych i w dodatku zdałam sobie z tego sprawę dopiero pod wpływem nasilonego narażenia na bodźce południowe. Jednocześnie jest on tym, czego szukałam. (tu powinny nastąpić bleeeh tfu tfu rzyg i inne reakcje negatywne na tę jakże obleśną ilość słodyczy w tonie ostatniego zdania)
łotewer!

Wytłumaczę się tylko z użycia nowo-mi-obowiązującej nazwy TOWARZYSZ, której zaadoptowanie do mego życia podyktowane jest głęboką irytacją, której doświadczam na zajęciach prowadzonych przez profesorów w średnim wieku plus. Pierwszy raz w życiu, na piątym roku, finiszując już wszak, pokarana zostałam regularnymi spotkaniami z dwoma mężczyznami, których ego nie mieści się w sali wykładowej. Podejrzewam, że trwają oni w stałym lęku, że nie zachwycają, a przecież powinni zachwycać, są bowiem zachwycający. Rozumiem, że może to wywoływać pewną frustrację. Natomiast nie pojmuję, jak może nie rodzić autorefleksji?

Ich okna są zamknięte do granic możliwości.

I feminista, gej, szycha i luzak na ty przechodzący są jak cymbał brzmiący. Istnieje jednak pewna doza inspiracji, jaką czerpię z ich zajęć. W dniu dzisiejszym zaimponowała mi skłonność do podpuszczania swoich głupiutkich studentek i wytykania im braku profesjonalizmu metodologicznego. Ah, to skażenie narracją i literaturą, fuj!!! Tak panie profesorze, mówię do mojego mężczyzny Towarzyszu Mój, albo Towarzyszu Życia Mego, a nawet - zwyczajnie - Towarzyszu!

No więc mówię. Od dziś. Bo ja niczego się nie boję, choćby Towarzysz, to dostoję..

Mentos. The freshmaker!